sobota, 14 sierpnia 2010
Machi ka salan, czyli ryba lubi pływać
Mam za sobą doprawdy pracowite lato. Wiele nowego szykuje się w Lawendowym Domu, o czym na pewno będę Was informować na bieżąco. Dziś kilka migawek z ostatnich naszych poczynań, tym razem w cudownej restauracji Buddha w Warszawie.
Tytułowa ryba pływa w aksamitnym, piekielnie ostrym i niezwykle aromatycznym sosie. Przedstawiam Wam przepis, który dostałam od Marty z restauracji Buddha. Nieco go uściśliłam, lekko zmieniłam i dostosowałam do naszych realiów.
Machi ka salan (po mojemu)
Zmiksować na pastę:
2 łyżki sezamu
2 łyżki ziaren kolendry
1 łyżkę kuminu
1/2 łyżki kurkumy
1 łyżka nasion kolendry
1 łyżkę chili w proszku
2 łyżki wiórków kokosowych
2 łyżki pasty z tamaryndowca
1 cebulę
2 ząbki czosnku
Na patelni rozgrzać 3 łyżki oleju, podsmażyć na nim pastę ok. 2-3 minuty, cały czas mieszając. Dodać 1 szklankę mleka kokosowego, wymieszać, gotować jeszcze chwilę. Do sosu włożyć podzieloną na kawałki rybę. Gotować na wolnym ogniu ok. 5 minut. Podawać z ryżem i świeżymi listkami curry.
Dziękuję za wspaniałą atmosferę w czasie sesji, za pomoc, cierpliwość i uśmiech. Pozdrawiam szefa i całą ekipę!
Zdjęcia: Lubo Lipov
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
9 komentarzy:
ha! bylam w buddzhie! :) raz jeden jedyny bylam w warszawie i tam na obiedzie! :)
Nigdy nie byłam w tej Buddzhie; z resztą w samej Warszawie byłam raz czy dwa i bez wątpienia wizyty te nie pozwalały mi na włóczenie się po restauracjach.
Sam sos wydaje się być niezmiernie smakowity. Lubię orientalne klimaty.
Pozdrawiam!
już same kolory kuszą niezmiernie :)
i to jeszcze nie koniec;)
ww Marta ;)
Kolory i smaki. Świetny przepis. Orientalna kuchnia to mój konik. Piękne zdjęcia. Pozdrawiam na nowy tydzień!
Akurat w ostatni piątek po raz kolejny (chyba już 7) odwiedziłem Buddhę.
Niestety, każda kolejna wizyta wzbudzała większe niezadowolenie. A konkretniej to brak stałości w smaku potraw.
Bardzo często te same dania różnią się stopniem ostrości i doprawienia. Od prawie mdłych po wzniecające pożar w ustach.
Ulubione samosy z jagnięciną były do połowy wypełnione ziemniakami, co nigdy wcześniej się nie zdarzało.
Miniaturowe porcje, niektórych dań pozostawiają wiele do życzenia.
Z wielką przykrością stwierdzam, że coś tam się zepsuło i z zagorzałego fana, przeistoczyłem się w rozczarowanego klienta.
Mam nadzieję, że to tylko moje, subiektywne odczucia.
W sumie to i tak jest to jeden z ciekawszych lokali indyjskich w stolicy...
jeszcze nie byłam w tym miejscu, a z chęcią się wybiorę
wspaniale że zamieściłam ten przepis na blogu, mam nadzieję, że uda mi się zrobić :)
brzmi pysznie! Nie mam tylko pojęcia, jaka jest różnica między ziarnami a nasionami kolendy? Na moim słoiczku jest napisane po prostu kolendra.
PS. Gratuluję! Piękny blog!
Dziękuję za wszystkie komentarze. Ja Buddhą jestem zauroczona, ale rozumiem słowa krytyki Tomasza. Jedynka i reszta - pozdrawiam serdecznie!
Prześlij komentarz