poniedziałek, 15 lutego 2010
Taboulé.
Prom z Tarify do Tangeru płynie jakieś półtorej godziny. Te 20 km oddzielające najbardziej na południe wysunięte miasto Europy od tłocznego, głośnego portowego Tangeru to pozornie niewiele. Gdy prom zwalnia i powoli zbliża się do afrykańskiego brzegu, czujemy, że oto jesteśmy w innym świecie. Ogromny brzuch statku otwiera się, najpierw wyjeżdżają samochody. Między ryczącymi silnikami przemykają piesi. Wdycham duszne powietrze. Jest 10 rano, połowa lutego, dokładnie trzy lata temu. Przedzierające się zza chmur słońce zapowiada gorący dzień.
Chcemy dotrzeć na targ. Opuszczamy nabrzeże i kierujemy się w głąb miasta. Ryk klaksonów, krzyki, poszturchiwania, ciekawskie spojrzenia kobiet, zaczepki mężczyzn. Nie mamy jednak poczucia zagrożenia. Przeciwnie, na każdym kroku spotykam się z dowodami sympatii i chęci pomocy.
Za radą pewnego przechodnia jemy śniadanie na tarasie cudownej herbaciarni. Promienie słońca są coraz ostrzejsze, siedzimy w przyjemnym cieniu, pijemy świeżo wyciskany pomarańczowy sok, pyszną kawę, jemy omlety i słodkie bułki.
Targ razi kolorami i zapachami. Kupujemy różne rodzaje oliwek, sery, chleb, pęki świeżych ziół, cudownie słodkie, ociekające miodem ciastka. Zagadujemy, próbujemy, odwzajemniamy uśmiechy. Jakaś starsza kobieta podchodzi do mojej młodszej córki. Bez słowa całuje ją w dwa policzki, głaszcze w główkę i odchodzi. Na chwilę zamieram, zaskoczona taką bezpośredniością. Mała przyjmuje ten i kolejne dowody sympatii zupełnie naturalnie.
Dzisiaj robiłam zakupy na targu w Warszawie. Było tłoczno, kolorowo, głośno. I zimno. Wróciłam do domu z wyładowanym koszem. Tym samym, który kupiłam w Tangerze, gdy zakupy nie mieściły się już w plecakach i licznych torbach.
Zalałam wrzątkiem kuskus. Posiekałam garść mięty i natki pietruszki, trochę cebuli. Dodałam sporo soku wyciśniętego z dojrzałej cytryny. Takie cytryny leżały wielkimi stertami na targu w Tangerze. Zerwane o świcie, niektóre z gałązkami i lśniąco zielonymi liśćmi. Miękkie, dojrzałe, soczyście kwaśne. Taboulé powinno być lekko kwaskowe.
Pokroiłam drobno ogórki i paprykę. Dodałam kilka słodkich drobnych pomidorów i garść oliwek, z pestkami. Polałam całość złocistą, gęstą oliwą. Obficie. Skropiłam odrobiną balsamicznego octu. Wymieszałam.
To Tarify wróciliśmy wieczorem. Wiał dość chłodny wiatr, ciężkie chmury zapowiadały ulewę tej nocy. Bolała mnie głowa. Od słońca, nadmiaru wrażeń, zmęczenia. W rękach ciążyły torby z zakupami. Wróciliśmy do domu. Mieszkaliśmy tuż przy plaży. Z naszych okien widać było światła po drugiej stronie Cieśniny. Migały niewyraźnie w zapadającym zmroku. Zalałam wrzątkiem kuskus...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
6 komentarzy:
Pyszności... wakacyjne takie bardziej! Nie tylko ja już tęsknie za ciepłem...
Dziękuję za tą opowieść, przez malutką chwilę zrobiło mi się cieplutko czytając ją, ach słoneczko kiedy roztopisz te wstrętne śniegi?...
Wspaniała feria barw na talerzu...
I jakie ciepłe wspomnienia, ubrane w konkretne smaki i zapachy...
Anika, tego nam wszystkim trzeba :)
Ciepło się zrobiło. Piękna opowieść. W konkursie na letnią (?!) opowieść miałaby olbrzymie szanse na wygraną:D
Ostatni raz tak ciepłe prądy poczułem gdy czytałem o Zanzibarze, my się zimie nie damy.
Mich, zaznaczam, że to zimowa opowieść :)
Prześlij komentarz