sobota, 30 stycznia 2010
Gnocchi z marchwią i miętą.
Na podwórko wchodziło się przez lichą furtkę zbitą z kilku desek, zawieszoną na jednym tylko zawiasie. Mała chatka po lewej stronie, tuż przy furtce. Znacie takie domki, wchodzi się od podwórza, po dwóch stopniach wprost do małej sieni, którą dzieli od kuchni tylko zasłona, chroniąca od zimna i much. W kuchni stół obity ceratą, piec i kredens. Biały, pomalowany olejną farbą, która łuszczy się i odkrywa kolejne warstwy. Za zasłonką, na stołku miska emaliowana, obita lekko, z wodą do przemycia rąk. Z kuchni przejście do pokoju. Pod ścianą łóżko z ogromną pierzyną, a na niej pasiasta, wełniana kapą. Nad łóżkiem monidło, pod oknem okrągły stół, przykryty serwetą. Na nim wazonik z rżniętego szkła, w wazonie trzy plastikowe róże. Zakurzone. W kącie piec i szafa. Zaraz za podwórzem rozciągało się pole. Wąską ścieżką można było iść przed siebie między żytem sięgającym po pas i zbierać krwisto czerwone maki i modre chabry, czasami też kępy rumianków. Wy też robiliście z nich bukiety i wianki? Po prawej stronie, tuż za polem rozciągała się podmokła łąka, która skosem schodziła do strumienia. W gorące dni moczyliśmy w nim nogi. Na łące, tuż przy wodzie rosła mięta. Soczyście zieloną, zbieraliśmy w bukiety i suszyliśmy pod daszkiem werandy, w cieniu. Na herbatę, na brzuch, na ruskie pierogi.
Wspominam dzisiaj te miętowe bukiety, te maki i rumianki. Zagniatam ziemniaki z marchwią, dodaję mięty. Świeżej, z supermarketu. Gdy zamykam oczy nad talerzem parujących gnocchi, wdycham ich swojski zapach z delikatną miętową nutą, staje mi przed oczami nieznośnie upalne niedzielne popołudnie kiedyś, gdzieś, dawno.
Przepisem zainspirowała mnie fettinia z gazetowego forum kuchennego.
Potrzebne będzie:
250g ziemniaków
250g marchwi
1 jajko
150 g mąki
2 łyżki kaszy manny
2 łyżki drobno posiekanej mięty,
40 g świeżo startego parmezanu
Ugotowane ziemniaki i marchew rozgniotłam i wymieszałam z pozostałymi składnikami. Wyrobiłam ciasto, które u mnie nie było idealnie gładkie, pozwoliłam sobie na nieco rustykalny wygląd moich klusek. Na podsypanej mąką stolnicy podzieliłam ciasto na 4 porcje. Z każdej uformowałam długi wałek o grubości kciuka i pokroiłam na ok. 2 cm kawałki. Właściwie można na tym poprzestać, ja jednak chciałam nadać moim gnocchi bardziej rasowy wygląd, więc potraktowałam je widelcem. Następnie partiami gotowałam je ok. minutę w osolonym wrzątku. Najlepsze tuż po ugotowaniu, posypane serem i odrobiną mięty.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
7 komentarzy:
Beautiful photos; delicious food!
Compliments!
Wygląda tak "rasowo', muszę wypróbować. To takie danie które można zrobić na szybko!
Podoba mi się!
Nina, thanks for visit :)
folkmyself, takie dania lubię najbardziej. Szybkie.
Nie jadłem jeszcze gnocchi z marchwią. Co do opowieści - ja gdy czuję gotowane pierogi, przypominają mi się takie historie. Babcia robiła pierogi nadziewane farszem ziemniaczano-serowo-miętowym. Niebo w gębie. Sama za to chodziła, czasem ze mną i bratem "na szczaw", nie miętę. Potem wracaliśmy do domu, w którym farba olejna odpryskiwała od futryn, na stole kuchennym była cerata a kot siedział za okiennicą. Pysznie wyglądają gnocchi.
Mich,te stoły z ceratą mają jednak coś w sobie.
Ech... Czytam i przypominają mi się stare, dobre czasy... W jednej chwili tyle obrazów i tyle smaków dzieciństwa powróciło do mnie.
Niestety, nie ma już ani tamtych miejsc ani tamtych ludzi...
Pyszne danie. Nie mam z tej okazji żadnej wzruszającej opowieści ale te gnocchi bardzo polecam ;) Nie miałam mięty i dałam pietruszkę by cokolwiek się zazieleniło.
Prześlij komentarz